Z definicji marzenie powinno być czymś przyjemnym. Powinno łączyć się z pozytywnymi uczuciami i być źródłem motywacji. Tymczasem bywa udręką i powodem frustracji. Tak było w moim przypadku. Przestałam marzyć, żeby oszczędzić sobie rozczarowań. Co robiłam źle?
Błąd pierwszy. Bałam się marzyć o rzeczach naprawdę dla mnie ważnych, które rozpalały mój umysł i serce. Im bardziej mi na czymś zależało, tym bardziej paraliżująca stawała się myśl o tym. Zaczęłam panicznie bać się porażki. A jak powiedział Jack Canfield „Wszystko czego pragniesz, znajduje się po drugiej stronie strachu”.
Błąd drugi. Przestałam wierzyć, że można wszystko. Wystarczy tylko mocno chcieć, a zawsze znajdzie się sposób. Widziałam, jak daleko sięgają moje marzenia, a nie widziałam, jak do nich dotrzeć. Zamiast przybliżać się do moich marzeń, przybliżałam marzenia do siebie coraz bardziej obniżając poprzeczkę.
Błąd trzeci. Pozwoliłam sobie wmówić, że marzenia są bez sensu, a już moje w szczególności. I tak już powątpiewałam w swoje możliwości, a skoro inni próbowali mnie zniechęcić, to oznaczało, że oni również we mnie nie wierzyli.
Błąd czwarty. Zamiast czerpać z marzeń przyjemność, cierpiałam katusze. A marzyć powinno się lekko, łatwo i przyjemne. Rolą marzeń jest wywołać motywujące emocje, uskrzydlać. Mają wzbudzić płomień, który stanie się siłą napędową w drodze do ich osiągnięcia. Ja ostatecznie zamieniłam bujanie w obłokach na twarde stąpanie po zmieni.
Błąd piąty. Nawet marzenia mają okres przydatności. Po jego upływie nie nadają się już do użytku. Ale to nie znaczy, że trzeba definitywnie kończyć z marzeniem. Wystarczy czasem zrobić remanent w swoim życiu i zastanowić się, co TERAZ będzie dla mnie inspiracją i da mi moc do dalszego rozwoju.
A ponieważ tematyka rozwoju osobistego jest dla mnie niezwykle istotna, dlatego po latach postanowiłam spróbować od nowa i obecnie wprawiam się w sztuce marzenia. Bo to prawdziwa sztuka. I o tym będzie mój kolejny post w Diamentach. Już wkrótce „Sztuka realizacji marzeń, najtrudniejsza ze sztuk?”